Na Łotwie byliśmy niemal dwa tygodnie. Pierwszy jedynie dzień był nastrojowo-deszczowy. Lubię wówczas zasnute niebo, krople deszczu uderzające o fale i podmuch bryzy morskiej. Oglądaliśmy wówczas latarnie morską na wysuniętym cyplu w Wentpils.
Kolejne dni były jednak w pełni słoneczne, błękitne niebo zdobiło zwiedzane przez nas plaże. Piasek skrzył się, woda cieplejsza każdego dnia odbijała promienie czerwcowego słońca.Pogoda idealna do wielogodzinnych kąpieli, poszukiwań muszelek, kamieni. I właśnie w taki pogodny dzień jechaliśmy zobaczyć kolejną, nową plaże wskazaną przez Dzieci palcem na mapie. Droga jak zwykle prowadziła przez wysoki, iglasty las. Światło przenikało przez korony drzew tworząc bajkowy nastrój. Jednak nagle zabrakło mi tego światła i stało się mniej widowiskowo. Dojeżdżaliśmy do nieznanej plaży w szarości dnia. Po przejściu kilkunastu kroków przez wydmy stanęliśmy w zdumieniu absolutnym. Wąska plaża zatopiona była we mgle. Morze wyłaniało się z mgły. Mężczyzna z psem właśnie wszedł w mgłę. To był krajobraz niczym z opowieści z Narnii. Tajemnica, niedopowiedzenie i niepokój. To było tak odczuwalne, że Mąż stwierdzi że nie chce tu być...Dzieci pogubiły się w swoich odczuciach, ostatecznie posłuchały Taty. A ja zdążyłam zrobić kilka zdjęć....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz